Z każdym kolejnym razem oglądania w kilkuletnich odstępach, ten film podoba mi się coraz bardziej. Jest dla mnie wręcz jakimś symbolem, melancholijnym pożegnaniem z epoką, w której ludzie jeszcze dostrzegali się w tłumie, bo nie byli dotknięci zarazą mediów społecznościowych.
Chyba każdy introwertyk zna to uczucie, którego doświadcza bohaterka w płytkich, powierzchownych small talkach. I chyba pokocha ten film każdy, kto był sam w wielkim mieście i doświadczył samotności i smutku, wolności i przytłoczenia pozorną wielością możliwych wyborów.
No i chyba każda kobieta marzy o takim niosącym ocalenie porozumieniu dwóch zagubionych dusz.
Uwielbiam w tym filmie wszystko: ścieżkę dźwiękową, ujęcia twarzy, panoramy miasta, humor, wrażliwość, grę aktorską (czy są jeszcze kobiety o takim delikatnym usposobieniu, jak Charlotte?), to jak myśli i uczucia malują się na twarzy bohaterów, to, jak na siebie patrzą, przeplatanie akcji scenami statycznymi. Ehh to jeden z tych filmów, które zawsze smakują i zawsze niosą oczyszczenie...