gdzieś pod koniec seansu wyobraziłem sobie Herzoga rozmyślającego o nowym filmie. ma zbiór bajecznych ujęć z nurkowania pod lodem, trochę materiału z promu kosmicznego, wywiad z astrofizykiem; ale nic z tego nie zamyka się w spójną całość. i nagle bingo! gra z konwencjami, samotność człowieka, epopeja kosmiczno-ekologiczna! dla zatkania dziur dołożymy podniosłą muzykę i historię schizofrenika/kosmity; i już, i gotowe.
jasne, blue yonder może być dopieszczonym, przemyślanym projektem, ale po jego obejrzeniu czułem się olany.